
Barbe-Nicole Clicquot zasłużyła na lepszy film
Dokończenie seansu Wdowy Clicquot było dla mnie równie rozczarowujące, co spijanie wygazowanych ostatków ciepłego szampana. Choć film jest wizualnie dopracowany i pięknie romantyzuje pracę przy winie, nie wykorzystuje w pełni potencjału prawdziwej historii o arystokratce, która stworzyła podwaliny imperium marki „Clicquot” – dziś rozpoznawalnej na całym świecie dzięki charakterystycznej, żółtej etykiecie.
Twórcy produkcji dostępnej na platformie Max skupiają się na osobistych zmaganiach Barbe-Nicole Clicquot (Haley Bennett), młodej wdowy, która wbrew społecznym konwenansom i ograniczeniom prawnym przejmuje stery rodzinnego biznesu winiarskiego. Obserwujemy jej walkę z żałobą po stracie męża, trudności w odnalezieniu się w świecie zdominowanym przez mężczyzn, romanse, a także zmagania z kapryśną pogodą, która zagrażała plonom i całemu przedsięwzięciu.
Obraz Wdowy Clicquot malowany jest melancholijnymi scenami, przeplatanymi wspomnieniami o zmarłym mężu. Traktuje o tęsknocie i determinacji kobiety dążącej do celu w czasach napoleońskich, której decyzje podważa każdy napotkany mężczyzna. Największym przeciwnikiem jest Jean-Remy Moët (Nicholas Farrell). Na ekranie sprzymierzeńcami Barbe są mężczyźni jej serca, jednak bohaterka nie potrzebuje ich do osiągnięcia swoich celów, ponieważ sama kreatywnie stawia czoła przeciwnościom. Miejsce po zmarłym mężu zastępuje handlarz Louis Bohne (Sam Riley). Scena, gdy Clicquot wyrzuca kochanka z gabinetu, by ten nie przeszkadzał jej w pracy, podkreśla imponującą jak na tamte czasy niezależność obyczajową.
Film ledwie dotyka tematu winiarskich osiągnięć, które uczyniły wdowę jedną z pierwszych bizneswoman na świecie. Kierunek był dobry – stworzyć feministyczną bohaterkę w szatach kobiecej, eterycznej i kruchej postaci śpiewającej winoroślom. Jednak jej osiągnięcia nie wybrzmiały wystarczająco donośnie.
W rzeczywistości Barbe-Nicole była wizjonerką. To ona stworzyła metodę remuage, polegającą na obracaniu butelek na specjalnych stojakach, aby osad z martwych drożdży opadł do szyjki butelki i mógł być łatwo usunięty. Dzięki temu szampan stał się klarowny, a proces jego produkcji znacznie się skrócił. Co więcej, Clicquot jako pierwsza stworzyła rocznikowego szampana, o czym film akurat wspomina – rocznik 1811, nazwany na cześć przelatującej komety, do dziś uważany jest za jeden z najwybitniejszych w domu Clicquot. Zapoczątkowała także sposób produkcji różowego szampana przez zmieszanie wina białego z czerwonym. Jej zmysł biznesowy pozwolił jej również na wprowadzenie szampana na rynek rosyjski, co w tamtych czasach było nie lada wyczynem.
Te wszystkie wątki zostały subtelnie poruszone w filmie, jednak są jedynie rozmytym tłem dla przydługawych dialogów i romantycznych westchnień. Mimo pięknych zdjęć, kostiumów i dobrej gry aktorskiej, obraz rozczarowuje brakiem głębi, emocje między bohaterami nie przechodzą na widza tak skutecznie jak np. w Bulionie namiętności, który zdaje się mieć podobne tempo i sposób opowiadania i którego akcja rozgrywa się pół wieku później na równie hipnotyzującej francuskiej prowincji. Odnoszę wrażenie, że w przeciwieństwie do twórców Bulionu, którzy sugestywnie pokazali piękno jedzenia, autorzy Wdowy Clicquot nie uwierzyli w moc fetyszyzacji wina.
Zdjęcie: kadr z filmu, TIFF